środa, 19 stycznia 2011

Minusy amatorstwa, czyli nie właź między wrony, gdy nie kraczesz tak jak ony.

Od bez mała trzech miesięcy, dwa razy w tygodniu, wstaję przed słońcem o nieludzkiej godzinie, zbieram prędziutko manatki, olewam makijaż, by o 6 z minutami zatopić się w chlorowanych, basenowych metrach sześciennych.
Po kilku pobytach ustaliło się dość wyklarowane grono porannych wielbicieli pływania. Znamy się  już  z widzenia, niektórzy nawet z "dzień dobry". Wszyscy przyzwyczajeni do swego dalece niewyjściowego wyglądu, spoglądają na sąsiadów ściśniętych czepkami zza okularków wodnych niczemu się nie dziwiąc. Jest kilka pulchnych pięćdziesiątek o gibkich ciałach, które przemierzają basenowe metry niczym te przysłowiowe "kurwy z Wenecji", a także kilku panów w wieku zaawansowanym, którzy chyba dla okazania jeszcze nie zwiędniętej tężyzny fizycznej wskakują do basenu, choć jak wół napisane, że to zabronione. Do tego zacnego grona dodam kilka profesjonalnych "żabek krytych", na które spogladam zazdroszcząc im techniki, no i, o czym zapominać nie mogę, paru, co prawda jeszcze nastoletnich, ale już fantastycznie atletycznych uczniów jakiegoś liceum, którzy zarezerwowanymi torami płyną w jeszcze świetlaną przyszłość.

No i w tym zacnym towarzystwie jestem jeszcze ja. Łatwo mnie zobaczyć. Jako jedyna nie noszę okularków, które mnie wkurzają, pływam najwolniej i najbardziej jednostajnie (tylko amatorską żabką wszakże), no i zawsze na pierwszym torze (w razie potrzeby asekuracji, bowiem głębokość basenu daleko przewyższa moją skromną osobę). Ale wcale mnie to nie przejmuje, co więcej, daleko idąca obojętność reszty pływaków dodaje wręcz animuszu do pokonywania kolejnych metrów. Nieznaczna ilość stałych bywalców zapewnia swobodne rozmieszczenie się na basenie. Nikt nikogo nie trąca, nie wymija. Pływamy sobie składnie i kulturalnie .... do wczoraj.

Już pierwszy rzut oka na basen dalece mnie zaniepokoił. Zbyt wiele nieznajomych czepków przemierzało toń basenu. Jak wynika z badań Polacy najczęściej marzą o miłości i o schudnięciu. Wszystko więc wydało się jasne- nagle wielu przypomniało sobie o postanowieniach noworocznych i stąd ten najazd na basen (nie w poszukiwaniu miłości bynajmniej, a raczej łaknąc idelanych sylwetek).

Pierwszy tor, MÓJ TOR, okupowało czterach rosłych mężczyzn. Na innych nie było lepiej. Wierna swojej tchórzowskiej naturze, bojąc się zostać bez asekuracji w postaci basenowej ściany, zdecydowałam się jednak pływać na torze numer jeden. I szybko tego pożałowałam! Ja was przepraszam, ale kraula należy zabronić! A kraula w wykonaniu czterach bubków pływających w jednym rzędzie tym bardziej. Poczułam się jak w jakimś pieprzonym morzu adriatyckim okupowanym przez hordy spragnionych wody turystów z Sahary. Znosiło mnie ciągle, nie wspomnę o wodzie w oczach. Po trzech basenach zipałam ze zmęcznia uciekając od tych bezlitosnych t(b)aranów. Miarka się przebrała, kiedy jeden z szalonych kraulistów "jechał" na czołówkę, której tylko dzięki mojej trzeźwości umysłu udało się uniknąć. Powiadam Wam, zaparowane okularki to na niektórych śmiertelne niebezpieczeństwo.

Nie chcąc więcej ryzykować przeniosłam się na tor trzeci, który jeszcze wtedy zapowiadał względny spokój. Zadowolona  przepłynęłam kilka basenów ... do chwili jednego gwizdka, którym trener smakowitych licealistów wydał rozkaz przejścia w "stan motylkowy". No i się zaczęło. Okazało się, że motylek jest jeszcze bardziej kurewski niż kraul!!!! Chyba na dźwięk tego nieszczęsnego gwizdka, uaktywnili się także ci szaleńcy z toru number one, i tak zakleszczona pomiędzy szalonymi kraulistami i buzującymi od nadmiaru energii i hormonów nastolatkami, poczułam po raz pierwszy w życiu, co to jest piekło w basenie. Fale chlastały mi twarz, mało co nie pogubiłam kontaktów, chlust wody z każdej strony zagłuszał myśli, a raczej jedną myśl, przewodnią i w tym momencie absolutną- DOPŁYNĄĆ WRESZCIE DO BRZEGU....! No myślałam, że mnie zmyje, że mnie zatopi ten basenowy armagedon! Już widziałam ten nagrobek, a na nim wyryty przez sarkastycznego męża napis "Pływaj na zawsze z aniołami...". Poczułam jak przez nos wlewa mi się woda, po chwili zachłysnęłam się i zakaszlałam próbując uratować płuca od chloru. Byle do brzegu, byle do brzegu! Dopadła mnie panika amatora. I tylko mnie, jak zdążyłam zauważyć. Reszta bowiem spokojnie oddawała się przyjemnościom pływania. Jak gdyby nigdy nic, zahartowani i odporni na zmieniające się warunki, uprawiali pływactwo niezaangażowane w rzeczywistość toczącą się wokoł nich. Przemknęło mi wówczas przez myśl, że zdołaliby się pewnie uratować  nawet z tonącego Titanica.

Cudem dotarłam do brzegu basenu. Popatrzyłam za siebie na te rozfalowane wody i stwierdziłam z prostotą ducha, że ja się nie nadaję. Nie płynę dalej, bo zginę w tej pożodze! Odsapnęłam chwilę zdecydowana odejść na tarczy, ale po chwili, jak to bywa po burzy, nastał zadziwiający spokój i cisza. Szaleni krauliści, zmęczeni pierwszymi porywami energii, pochowali się nagle po kątach albo porozłazili do sauny; licealiści za sprawą magicznego gwizdka, przeszli w stan czuwania. Zostało tylko niewadzące nikomu (czytaj: mi) towarzystwo żabkowe. Ach, cóż za ulga i radość. Korzystając z chwili spokoju, rzuciłam się w toń wody oddając się rozkoszom powolnego żeglowania. Na całe szczęście burza już się nie powtórzyła, tylko w głowie wciąż pobrzmiewa parafraza pewnej strofy: "Nie właź między wrony, bo nie kraczesz, tak jak ony".