czwartek, 6 maja 2021

Helioterapia

 Mam ostatnio w zwyczaju, wiosenną porą, wybierać się dwa-trzy razy na solarium, w celu „podarowania sobie trochę słońca”.

Ten rytuał od dzisiaj nazywać będę „helioterapią”. Ten slogan reklamowy sprawia, że od razu się człowiek lepiej czuje, nie ma wyrzutów sumienia, i nawet skłonny jest o te kilka groszy więcej zapłacić, wszak terapia to jednak terapia.
I taka mnie refleksja naszła gdy „trzy minutki” czekałam na ”łóżeczko jedyneczkę”, że jednak oprócz sztucznego słońca, pobyt w tej oazie daje mi rok rocznie bliżej nieokreślone i trudne do uchwycenia poczucie bezpieczeństwa i pewnej stałości. Pewności, że pomimo pędzącego za szybami świata, coś jednak się nigdy nie zmienia.
Zawsze mogę liczyć na to, że powitają mnie panie, które hebanowym kolorem skóry są chodzącymi reklamami miejsca, w którym pracują. Do tego festiwal paznokcia, botoksu i najnowszej wersji IPhone’a, znad którego łypie cudownie pomalowane oko i wachlarz rzęs. Włos czarny, tudzież platynowy. I kupuję od wejścia ten look, tę obietnicę piękna. Sama nagle chcę wyglądać jak to słońce, i trzepotać, i nie trafiać paznokciami w klawiaturę.
I wtedy właśnie mnie łapie zazdrość, że ja taka blada i zmarniała, i ten włos nieuczesany i zmęczone powieki.
Ale gdy za chwilę zostaję zaproszona do „jedyneczki”, a w powietrzu unosi się zapach dezynfekcji, a do uszu mych dociera muzyka głośna i nie znosząca sprzeciwu zarazem, to już wiem, że na kilka minutek przeniosę się na plaże i na oceany, poczuję bryzę i woń palonej skóry. I jest wtedy ta nieokreślona bliżej nadzieja, że człowiek jednak wyjdzie odmieniony. Jak ta Wenus z tych fal. Nawet jak ta z Milo. No i zaczyna się wiosna, choć jeszcze zimno i wieje i leje. Ale w sercu już morza szum i gdzieniegdzie nawet ptaków śpiew.